Maraton: „lubię to”

Maraton – „lubię to”…

„Dystans królewski”, jedna z bardziej znanych konkurencji biegowych, marzenie i inspiracja każdego początkującego biegacza, punkt odniesienia, owiana mitem historia… Skąd w nas zapał, moc i chęć mierzenia się z tym wyzwaniem? Skąd siła i konsekwencja wytrwania w postanowieniu morderczego cyklu treningów? Na przekór pracy, obowiązkom domowym, pogodzie, często najbliższym osobom, skąd moc tego słowa „maraton”, które rezonując w świadomości biegacza każe połykać kolejne kilometry?

Odpowiedzi na te pytania jest chyba równie wiele jak osób podejmujących się startu w maratonach. Dla niektórych bieganie staje się epizodem, przygodą, dla innych filozofią, stylem życia. Moja przygoda z bieganiem rozpoczęła się dwadzieścia lat temu – nie przechodziło mi wówczas przez myśl, że podejmę się kiedyś startu na tak długim odcinku. Marzenie o „dystansie królewskim” zagnieździło się w mojej głowie kilka lat temu – może to jakaś łagodna forma „kryzysu wieku średniego”, może sposób na rozładowanie rosnących napięć w pracy, trudno mi jednoznacznie określić źródło inspiracji… Nigdy nie byłem wytrawnym biegaczem, dlatego pierwsze starcie z maratonem udało mi się wygrać we Wrocławiu z czasem kilkanaście minut poniżej czterech godzin, nie o wynik jednak chodziło. Myślę, że każdy kto choć raz w swoim życiu podjął się przebiegnięcia czterdziestu dwóch kilometrów zna smak uczucia, które towarzyszy biegaczowi podczas przekraczania linii mety… dla mnie był to splot radości, spełnienia i ulgi – specyficzny rodzaj euforii, której moje wycieńczone ciało nie było w stanie adekwatnie wyrazić (stąd cieszę się, że nie mam zdjęć z mety 😊). O to właśnie chodziło w moim pierwszym starcie.

Co zatem pcha mnie, biegacza- amatora do wprawiania się w ten stan? Dlaczego spędzam czas „klepiąc” kolejne kilometry, dlaczego bolą mnie wiecznie nogi i dlaczego zjadam obrzydliwie słodkie żele na trasach? Cóż, moja perspektywa, jak już pewnie wiecie, do pewnego stopnia kształtowana jest doświadczeniem dwudziestu pięciu lat służby w wojsku. W tej pracy słowo „dyscyplina” miało szczególny wymiar, a jego znaczenie kojarzono ze zdolnością do długotrwałego i konsekwentnego przestrzegania narzuconych reguł. Trening maratoński postrzegam jako obszar wymagający szczególnie konsekwentnego podejścia. Oczywiście można w tym miejscu powiedzieć, że każda dyscyplina sportu wymaga poświęcenia i konsekwencji, jednak w treningu biegacza amatora występuje pewna cecha, która być może mniej dominuje inne obszary działalności sportowej. Określiłbym ją jako „samotność w postanowieniu”. Biegacz z reguły na trening wychodzi sam, ustala sam jego przebieg, monitoruje samodzielnie trening i sam siebie z niego rozlicza… Tak wygląda ten proces dla większości osób, które trenują poza klubami. W wojsku mawialiśmy, że „dyscyplina wojskowa to rodzaj spójności organizacyjnej, dzięki której podwładny w sytuacji braku kontaktu z przełożonym podejmuje decyzje samodzielnie”… Myślę, że podobnie ten termin jest rozumiany przez koleżanki i kolegów, którzy w zimny, październikowy poranek samodzielnie wychodzą wybiegać kilometry, byle tylko zdążyć przed pracą…

„Dyscyplina” nie jest obecnie modnym słowem, dziś wszystko się ma „chcieć”, a nie „musieć” – ja jednak uważam, że akceptacja słowa „muszę” to objaw dojrzałości i odwagi wynikający z poczucia identyfikacji z celem do którego się dąży. Widzę dalej – poza horyzont, dlatego pocierpię dziś, zaakceptuję „muszę” dla słodkiego smaku tryumfu jutro… Nie robię wyłącznie rzeczy, które „chcę robić”, potrafię sobie coś „narzucić” wbrew innym wyborom. Mój szacunek dla biegaczy długodystansowych wynika gównie z faktu ich konsekwencji i zdolności do samodzielnego projektowania i utrzymania dyscypliny. Podczas biegu większość z nas zamyka się w sobie. Zaczynamy „tłumnie”, po czym grupa rozciąga się, kilka uśmiechów, sporadyczne rozmowy do piętnastego kilometra, a potem – wewnętrzny dialog i kontrola funkcji własnego organizmu. Sam udział w maratonie to również dla wielu z nas samotna walka ze swoimi słabościami.

Jest jednak również na przekór temu, gdzieś w tle, poczucie przynależności do wyjątkowej grupy. Dla mnie emocje te są najsilniej odczuwalne tuż po starcie, kiedy falujący tłum zaczyna przemieszczać się trasą biegu. Biegnąc pośród tysięcy skupionych i uśmiechniętych ludzi, którym nikt nie kazał, nikt nic nie obiecał, a którzy dadzą tego dnia z siebie absolutnie wszystko czuję się wyjątkowo…Wspaniale jest być pośród ludzi, którzy tak jak ja przeszli przez trudne wybory, którzy wielokrotnie zaakceptowali słowo „muszę” wiążąc rano buty do biegania po to by dzisiaj „chcieć”. Konsekwentnie, tak jak ja dążyli do celu po to, by wraz ze mną zmierzyć się z „królewskim dystansem”… To jest właśnie moment dla którego akceptuję wszystkie „muszę” w październikowe poranki… To jest moment dla którego warto tam być i warto czasem musieć…

A Ty, akceptujesz czasem słowo „muszę”?

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *