Słów kilka o Ciuchci Tomek i wojnie
„Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat”
Janusz Korczak
Ciuchcia Tomek, oglądaliście kiedyś? Zawsze wesoła, lekko nadęta i troszkę zdziwiona? Wysłaliśmy Ciuchcię Tomek na spotkanie z dziećmi – pokochały ją, przygarnęły, każde z nich chciałoby mieć obok siebie choć na jakiś czas Ciuchcię Tomek… Nadaliśmy jej ludzkie cechy, te najlepsze – pogodę ducha, spryt, pracowitość, przywiózł nawet w jednym z odcinków zarozumiałemu Gabrysiowi wodę… Antropomorfizacja posłużyła do otoczenia naszych dzieci ciekawszym, radosnym i pełnym ekscytujących zdarzeń światem. Umysł ludzki w swoim wewnętrznym, twórczym potencjale ma boskie zdolności ożywiania przedmiotów, personifikowania zwierząt, roślin – umysł ludzki może wszystko… Potrafi nadać cechy ludzkie, ale może je też odebrać, by łatwiej mu było usprawiedliwić „moralne wyłączenie” wobec innego człowieka.
Dehumanizacja to proces odwrotny do tego, który tchnął życie w stalowy kocioł Tomka. „Inni” stają się niejednokrotnie „obcymi” – stąd jest już bardzo niedaleko do uczynienia ich „przedmiotami”, wobec których kodeks moralny zwyczajnie nie ma zastosowania…Uprzedmiotowionych „obcych” można podporządkować, ubezwłasnowolnić, skrzywdzić, przepędzić, upokorzyć, okaleczyć – ileż znamy słów opisujących zadawanie cierpienia…
Kiedy los rzucił mnie w góry Afganistanu napotkałem mnóstwo „innych”. Osób, których języka, kultury i wzorców zachowań kompletnie nie rozumiałem. Ludzi otoczonych spuścizną historyczną i podłą codziennością, które były dla mnie kompletną zagadką. Ludzi, których etyka wydawała mi się tak odległa od znanych wzorców, że nie próbowałem nawet jej sobie wyobrażać (na wypadek gdybym dostał się kiedyś w ich ręce). Nie był to łatwy czas dla mojej wiary w człowieka – zwłaszcza gdy zginęli moi koledzy, a potem my zaczęliśmy zbierać swoje krwawe żniwo wśród tych, którzy chwytali za broń. Nie było łatwo wytrwać w przekonaniu, że „inni” – mieszkańcy górskich osad, miast i siedlisk to nie „obcy”. Ci dla których my byliśmy „obcymi” – przedmiotami, których należało się pozbyć, ukrywali się gdzieś w społecznym tumulcie tego nieszczęsnego miejsca. Korzystając umiejętnie z faktu naszej odmienności dehumanizowali nas w oczach „innych”.
Upływające tygodnie, miesiące, ciągi przygnębiających zdarzeń utrwalały mnie w przekonaniu o przeklętej naturze tego miejsca i beznadziejnej sytuacji żyjących w nim ludzi. Czas cementował relacje pomiędzy mną i wojennym środowiskiem, w którym „inni” stawali się coraz bardziej „obcy”. Co więcej – coraz bardziej „winni” fatalnego położenia, w którym było mi dane się znaleźć na tym etapie życia. W pejzażu malowanym kurzem, łzami i krwią jak kolorowe kwiaty na spowitej brudnym śniegiem ziemi wyrastały dzieci. Radosne, małe postacie, rozdzierały swoim uśmiechem ponure otoczenie górskich dolin. Bose, brudne w podartych ubraniach, zawsze ciekawskie i zawsze pełne energii istoty. Ich obecność zaprzeczała wrażeniu wyobcowania, stanowiła kłujący w oczy znak tego, że jesteśmy otoczeni ludźmi – „innymi”, lecz ludźmi. W głowie gdzieś tliła się myśl, że może nie byliby inni, gdyby historia dała im cywilizacyjną szansę. Śmiech dzieci – jedyny język, zrozumiały na całym świecie, przemawiał tu radością tak samo jak na podwórku przedszkolnym mojego syna.
Wersy pisane dziecięcym narzeczem wyparły z mojej głowy kiełkujące pędy dehumanizacji. To właśnie one – małe, jaskrawe istoty pomogły mi zrozumieć świat, który budowany przez ludzi wymagał ludzkiego podejścia. Nie było tam bestii, nie było zła, które zawładnęło umysłami, byli źli ludzie – od których należało bronić dzieci i ich rodziców. Tak widziałem dzięki nim wojnę, dzięki temu wróciłem z niej nie wyrzekając się człowieczeństwa w samym sobie. Dzieci mają wielką siłę uzdrawiania świata – jeśli tylko da się im szansę przemówić językiem radości. A gdyby nasze dzieci nawzajem się znały – pociechy nasze i „innych”, układały razem plastikowe tory dla Ciuchci Tomka, czy prowadzilibyśmy wojny? Czy byliby na świecie „inni”?…