Tolerancja i ksenofobia oczami żołnierza
Kilka miesięcy temu miałem przyjemność być świadkiem koncertu amerykańskiego pianisty Daryla Dawisa. Muzyk zapisał się w kartach historii bluesa jako jeden z klasyków gatunku. W Stanach Zjednoczonych grywał z takimi gwiazdami jak Chuck Berry, czy BB King. Daryl jest ceniony nie tylko z powodu klawiszowej wirtuozerii. Jego wizerunek budowany jest również rolą społeczną, którą odegrał walcząc z rasizmem. Czarnoskóry pianista słynie ze swoich praktyk wchodzenia w koleżeński kontakt z członkami okrytego złą sławą Ku Klux Klanu (KKK). Daryl uważa, że dialog i wzajemne poznanie służą burzeniu barier. Jego przyjacielskie relacje z jednym z liderów klanu Rogerem Kelly stały się tematem tematem doniesień medialnych. Dzięki wpływom pianisty, Roger porzucił rasistowską ideologię i został ojcem chrzestnym córki Daryla. Bluesman kontynuuje swoją misję – media szacują, że bezpośrednio przyczynił się do odejścia z Ku Klux Klanu ponad czterdziestu jego członków. W wypowiedziach i publikacjach Daryl podkreślał pytanie, które zazwyczaj zadaje wyznawcom rasistowskich poglądów: „jak możesz mnie nienawidzić, jeśli mnie nie znasz…”
Ta niesamowita historia otarła się o mnie w krakowskim pubie. Unikalnym doświadczeniem było posłuchać i uścisnąć dłoń pianisty po koncercie. Utkwiła mi w głowie nie tylko muzyka, ale przede wszystkim odwaga i charakter tego faceta. Inspirowany historią ciemnoskórego bluesmana zrobiłem rewizję kilkuletniej ewolucji własnych poglądów na temat podziałów i tolerancji. Moja perspektywa dojrzewała wraz z doświadczeniem, którego nabywałem biorąc czynny udział w wojnie z terrorem. Oto jej podsumowanie…
W 2003 roku, kiedy Wojsko Polskie rozpoczynało swój udział w misji irackiej kończyłem studia magisterskie w amerykańskiej uczelni wojskowej. Jako trzydziestoletni mężczyzna – kapitan, z zapałem śledziłem relacje prasowe o tym jak Polacy udawali się na wojnę z terrorem… Spieszyło mi się – chciałem tam być. Za wszelką cenę pragnąłem mieć swój udział w pierwszym tak poważnym zadaniu naszej Armii. Przez pozostałe pół roku studiów śledziłem doniesienia i pozostawałem w nurcie amerykańskich poglądów politycznych. Wojny z terrorem nikt bezpośrednio nie przedstawiał jako starcia kultur czy ras. Był to jednak okres, w którym pogląd Huntingtona wyrażany w „zderzeniu cywilizacji” odciskał duże piętno na edukacji oficerów w Stanach Zjednoczonych. W takim otoczeniu koncepcyjnym nietrudno było zakrzewić pierwiastek ideologiczny w naturze wojny z terrorem.
Dwa lata później roku wylądowałem w Iraku. Pierwszym moim „wojennym obrazkiem”, który zarejestrowałem na lotnisku w Bagdadzie był pochód grupy jeńców, prowadzonych do samolotu transportowego. Brodaci mężczyźni, w czerwonych strojach, stukając łańcuchami, bez słowa szli w rzędzie po płycie lotniska. Dla mnie pierwszy, mocny sygnał, że „to się dzieje naprawdę”. Podczas misji moje poczucie segregacji, oddzielenia „nas” – czyli białych „żołnierzy zachodu”, od „nich”, czyli Irakijczyków, „ciapatych”, czy jak tam ich zwaliśmy, systematycznie rosło. Było ku temu kilka powodów: po pierwsze działało coś, co nazywamy w nomenklaturze wojskowej „bunker mentality”. W Iraku zamknęliśmy się w bazach otoczonych wysokimi na kilka metrów murami. Wyjeżdżaliśmy z nich w opancerzonych samochodach, a otoczenie postrzegaliśmy wyłącznie z perspektywy potencjalnych zagrożeń. Na zewnątrz operowaliśmy w kamizelkach kuloodpornych i hełmach – niby nic, ale na dłuższą metę człowiek czuł się nieco jak w skafandrze astronauty. Wrażenie dryfowania w kompletnie niezdatnej do życia przestrzeni. Cały ten sprzęt z ulgą zdejmowaliśmy w bazie – dokładnie tak, jak po zakończeniu spaceru kosmicznego…
Styl życia i architektura w tamtejszych miejscowościach, również nie służyły łamaniu barier. Irakijska wersja „bunker mentality” to chroniące prywatność rodzin domy z wysokimi murami. Tradycyjna zabudowa wyglądała, jak rycina starożytnego miast z doliny Eufratu. Lecąc tam po raz pierwszy śmigłowcem, miałem wrażenie, że jesteśmy nad skansenem. Potem okazało się, że to regularne miasteczko… Atmosfera zagrożenia i nieufności, pogłębiana tradycyjnym przywiązaniem do modelu „bunker mentality” nie pomagała w budowaniu relacji. Skutek był taki, że wyjechałem z Iraku w delikatnie mówiąc „mało przychylnym” nastawieniu do jego mieszkańców i muzułmanów w ogóle… Cóż – tak było…
W 2007 roku rozpocząłem przygotowania do misji w Afganistanie. Miałem tam lecieć jako dowódca grupy bojowej. Kilka doświadczeń misji w Iraku sporo nas nauczyło. Armia stała się dojrzalszym organizmem. Mocny nacisk położono na studia taktyki działań przeciwpartyzanckich. Uczyliśmy się jak wejść „w umysły i serca” lokalnej ludności – nieco instrumentalne, choć niepozbawione logiki działanie. Mieliśmy ich poznać i zdobyć przychylność. Dostaliśmy zastrzyk wiedzy kulturoznawczej, niektórzy z nas znaleźli się nawet na krótkich kursach podstaw lokalnego języka.
Rok później wylądowałem wraz z grupą bojową na południowym wschodzie Afganistanu w prowincji Paktika. Wyszliśmy na zewnątrz baz. Operowaliśmy we wsiach, na drogach, w miasteczkach – często z lokalnymi kontraktorami. Popularną praktyką były piesze patrole w miasteczku, podczas których dochodziło do częstych interakcji z lokalną ludnością. Poruszając się pieszo miałem czas przyjrzeć się twarzom ludzi, posłuchać tonu ich mowy, być świadkiem codziennego życia. Odwiedzaliśmy wsie, spotykaliśmy się ze starszyzną podczas zebrań, zwanych „szurami”. Był kontakt, rozmowy, powtarzalne interakcje. Wielokrotnie znajdowałem się w domach, urzędach, szkołach.
Zapadł mi w pamięci moment, w którym weszliśmy do zabudowań w celu ich przeszukania. Mieszkańcy opuścili te budynki krótko przed naszym przyjazdem. Mieliśmy wtedy dużo czasu, obszedłem więc wszystkie pomieszczenia. Zaglądałem do szafek, dotykałem przedmiotów – te doświadczenia zbudowały we mnie spersonalizowany obraz mieszkańców.
Po kilku tygodniach obcowania z południowo- afgańskim folklorem zacząłem zdawać sobie sprawę z położenia mieszkających tu ludzi. Ich ból, rezygnacja i brak perspektyw zamienił moją nieufność we współczucie. Zachowałem też dobrze w pamięci moment wejścia do budynku, w którym pracowało kilka kobiet – nie reagowały na nasze wezwania do opuszczenia pomieszczeń. W rozmowie z tłumaczem odpowiedziały „powiedz im, że na niczym nam już nie zależy, mogą nas zabić…”.
Misja w 2008 roku była dla mnie odkryciem czegoś nowego. Poczułem charakter tych ludzi. Miałem możliwość doświadczenia ich cierpień i trosk, zdałem sobie też sprawę z ich beznadziejnego położenia. W mojej głowie powstało wiele dylematów moralnych, odrzuciłem natomiast jednoznacznie ideę postrzegania grupy osób poprzez pryzmat cech zbiorowych, takich jak przynależność etniczna, religia itp. Nabrałem przekonania, że cierpimy i cieszymy się wszyscy tak samo. Bardzo pomogły mi w zdefiniowaniu tego wrażenia dzieci – opisałem to w innym artykule na blogu. Powyższe przekonanie ugruntowało się we mnie podczas kolejnej zmiany w Afganistanie w 2010 roku, kiedy pracowałem jako doradca wojskowy w jednej z miejscowych jednostek wojskowych.
Wrócę teraz do Daryla i pytania, które stawiał członkom KKK: „jak możesz mnie nienawidzić, jeśli mnie nie znasz?”. Mój pogląd na kwestie tolerancji i segregacji ewoluował w dość ekstremalnym środowisku wojny z terrorem. Oczywiście Irakijczyków nie powinienem porównywać z Afgańczykami, ale zestawiłem ich w tym artykule po to, by zobrazować sposób nastawienia do „innych”, w tym przypadku odległych nam kulturowo muzułmanów. Strach przed nieznanym jest naturalnym odruchem – „bunker mentality” w Iraku wzmacniało to uczucie.
Z natury nieufnie wchodzimy do lasu nocą – nie wiemy co może nas tam spotkać. Jeśli na niedomiar tego, ktoś kogo uważamy za autorytet powie, że czyha tam bestia? Czy będziecie gotowi na przekór słowom przekonać się sami? Strach i opór przed poznaniem to najlepsze budulce barier zza których obrzucamy się błotem. W moim przypadku kontakt ze zwykłymi ludźmi, doświadczanie ich codzienności i komunikacja pozwoliły mi pozbyć się uprzedzeń. Źli ludzie są wśród Afgańczyków, Irakijczyków, są też wśród Polaków, a do ich rozpoznawania służą inne aspekty niż język, kultura, czy religia. To byłoby zbyt proste… Strach, odruchowe odpychanie nieznanego postrzegam jako objaw słabości i kompleksów.
Kierując się logiką Daryla i moim doświadczeniem zapytałbym antysemitę czy faktycznie zna jakiegoś Żyda, czy czytuje żydowską prasę, literaturę (nie prasę i literaturę „o Żydach”), skąd czerpie pogląd o współczesnych Żydach? Tym samym mechanizmem posłużyłbym się w rozmowie z osobami o wszelkich innych przejawach nietolerancji dla odmienności społecznej. Las jest ciemny, strach i nieufność duża, często podsycana opowieściami tych, którzy tam nigdy nie byli, ale wiedzą swoje. Trzeba mieć odwagę, żeby sprawdzić co w nim faktycznie jest i zdecydować o swoim poglądzie na przekór opiniom tych co „po prostu wiedzą”. Czy akceptacja odmienności oznacza naiwność i lekceważenie zagrożeń? Absolutnie nie – las jest ciemny i może w nim być wszystko, dlatego aby się przekonać trzeba być śmiałym i gotowym na wyzwania…
Miałem na tyle determinacji, mam też odwagę przyznać się do pierwotnie błędnego osądu. Bestii w moim lesie nie było, znalazło się tam kilku złych ludzi, których ścigałem co sił. Po to, by wszyscy w lesie żyli bezpieczniej. A Ty? Boisz się lasu?
Jedna odpowiedź do Tolerancja i ksenofobia oczami żołnierza