Słów kilka o caboverdeńskich wspomnieniach…

Świat, z którego przybyłem zdaje się być odległą planetą. To złudzenie, wypełniony echem stukotu życia męczący sen. Bruk, deszcz, hałas miasta i pośpiech wydają się nieważne. Ich znaczenie wypłukuje ze mnie blask caboverdeńskiej plaży. Afrykańskie dzieci pluszczące się w oceanie, szum fal głaszczących piasek, zapach wiejącego z daleka wiatru…Spirala łagodnych emocji owija kark niczym aksamitny szalik, pieszcząc, szepcząc – przecząc wszystkiemu co zajmowało mnie dwa dni temu.

Mindelo wita nas leniwym pulsem miejskiego ruchu. Ta owiana mitem Cesarii stolica kultury ma w sobie coś, co nazwałbym dekadencką wolnością. Samochody nie mkną, nie warczą na siebie w korkach, nie marszczą brwi w czerwieni ulicznych świateł. One leniwie przemierzają dystanse zadane im przez cabo- właścicieli. Nowe, stare, średnie – wszystkie nie wiadomo skąd przybyłe na tę wyspę, leniwie brną wyboistymi szosami. Skrzydlaty statek wita nas afrykańskim „dzień dobry” – postrzępiona austriacka bandera idealnie wpisuje się w lokalny koloryt. Willy, opiekun naszego szkunera skrupulatnie wprowadza nas w meandry miejscowego stylu życia. Czuję się po tej nauce wyobcowany, inny – nie mogę nawet umyć zębów tutejszą wodą.

Port wydaje się nieskończonym labiryntem płycizn. To arena utraconych szans, znaczona żebrami dawno porzuconych statków. Konające bezsilnie, powywracane wraki tchną historią rdzewiejących ran, budzą niepokój. Keja, przy której kołysze się nasz skrzydlaty statek powstała kilka lat temu. Jest uwieńczeniem śmiałych marzeń niemieckiego biznesmana. Dziś ten jachtowy interes żywi rodziny kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet. Logistyka, obsługa, naprawy – to usługi, które caboverdeńscy gospodarze świadczą w marinie na rzecz skrzydlatych statków. Jachty, niczym kosmiczne wehikuły w galaktycznej podróży opadają tu w tranzycie pomiędzy kontynentami. Snujemy się dwa dni, czas brnie leniwie gdzieś pomiędzy palcami głaszczącymi piasek i szklanką grogu. Wietrzę swoje sportowe ego w truchcie wzdłuż plaży – wiatr kłuje w oczy, Słońce miękko ogrzewa skórę… Chłonę klimat tego miejsca – chcę się nim nasycić, doświadczać go gdzieś w zacienionej, obskurnej kawiarni. Afrykańskie dzieci zamazują swoją radością dekadencję tego miejsca. Plac zabaw w niedzielę tętni życiem radosnych maluchów. Obserwuję ciemnoskóre bomby energii ze skupieniem kołyszące się w rytm jazdy zmęczonego kucyka. Ich mamy robiące zdjęcia, ojców zanoszących się śmiechem… Miły obraz Ziemi, dobry czas, miękko, radośnie – tak płynie życie bez europejskiego ciśnienia, zgiełku, smartfonów, bez krawatów…

W dniu wyjścia w morze jemy ciasto w skromnej kafejce. Zapach kawy i uśmiech barmanki malują obdrapane ściany kolorami tęczy. Wycina pieczołowicie trójkąt babki oblepionej ananasami – oczyma wyobraźni widzę jej matkę starannie przygotowującą to egzotyczne ciasto. Tak, ten wypiek przygotowała „mama”, jestem tego pewien. Żadna maszyna, żaden paczkowany substytut nie wyręczy w tej sztuce rąk „mamy” – to musiała być ona. Delektuję się tym kawałkiem miejscowego pietyzmu, płucząc podniebienie esencjonalnym smakiem kawy z wyspy Fogo… Przede mną kalejdoskop miejscowego życia, oblepione kurzem auta, starsi gentlemani w wyprasowanych koszulach, kobiety z miskami na głowie, ptaki, koty, mężczyźni w klapkach, przede mną Cabo. Przed wyjściem w morze ruszam zaopatrzyć załogę w owoce podmorskich głębin. Rynek rybny pulsuje życiem – jego dynamika, zamknięta w cieniu betonowych ścian nie przystaje do miejscowego „slow motion”. Gdzieś pomiędzy tymi miskami z kolorami morza powstają miejscowe fortuny. Tuńczyki, mieczniki, karmazyny, sardynki, makrele i Bóg wie co jeszcze, spogląda na nas ślepym wzrokiem ofiar. Tutaj granatowa tafla oceanu lśni paletą barw, gama kształtów i form zaskakuje różnorodnością. Robi się tu interesy i pompuje energię w rodzinne życie rybackich klanów. Pomiędzy drewnianymi stołami spaceruje starszy pan z reklamówką płynnie zapełniając ją kilkoma rybami. Potem mężczyzna unosi się gdzieś z tłumem – morze żywi tu każdego… Błądząc wśród much, zapachów i okrzyków odnajduję gigantyczną głowę miecznika. Leży tu już jakiś czas, jego oczy, zasnute siną powłoką zdają się tkwić wpatrzone w jeden punkt. Ktoś pozbawił to ogromne zwierzę ciała i włóczni, która niegdyś dumnie zdobiła jego nos. To nagrobkowy pomnik majestatycznego stworzenia, mam nadzieję, że zginęło w równej walce z wędkarzem broczącym krwią z rąk ciętych napiętą plecionką. W rybnym chaosie odnajduję rząd pachnących świeżością makrel. Wdaję się w obrazkowy dialog z kobietą sprzedającą warzywa. Myląc pietruszkę z kolendrą nabywam cały zasób jej plonów. Targuję się kreśląc na kartce cyfry i obrazując koślawymi emotikonami związane z nimi stany emocjonalne.

Docieram na keję, rzucamy cumy – uwalniamy nasz statek od spiętej z lądem kei. Jeszcze slalom pomiędzy rdzawymi kleszczami wraków, spojrzenie na przystań promową, witaj błękicie, witaj nieznane, witaj przestrzeni. Bądźcie łaskawi dla nas – wszyscy, którzy macie teraz w swoich rękach nasz los. Wypływamy…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *