Himalaje: słów kilka o wyprawie w najwyższe góry świata.

NEPAL – na ten wyjazd czekaliśmy naprawdę długo: rok. Były momenty, że traciliśmy wiarę, że się uda, ale jednak! Poniżej podsumowuję tę wyprawę w kilku akapitach, jak podsumować ją w jednym zdaniu? Każdy kto kocha góry i outdoor powinien chociaż raz w życiu zobaczyć Himalaje…

Pierwsze wrażenie w Kathmandu: zero turystów. Nawet tu, w stolicy kraju białe twarze można było policzyć na palcach jednej ręki. Bezpośrednio po przylocie odbyliśmy długą i męczącą podróż busem do Pokhary – to miejscowość położona nieopodal początku himalajskich szlaków. Podczas jazdy doceniliśmy kondycję polskich dróg – trasy nepalskie wymagają dużo cierpliwości. Pierwszy kontakt z miejscową kuchnią: skromnie, ale smacznie. Dominuje ryż, warzywa, sosy, pyszny, smażony makaron – no i rzecz jasna piwo Gurkha, zawdzięczające swą nazwę legendarnym wojownikom.

Na szlaku: dotarcie do Annapurna Base Camp zajęło nam trzy dni. Najbardziej malownicza wędrówka jaką dotąd odbyłem. Po drodze mijaliśmy kilka stref klimatycznych, od umiarkowanej, przez lasy deszczowe, aż po zimne, wysokogórskie środowisko. Mijaliśmy kilka wiosek – mieszkańcy zawsze uśmiechnięci, zawsze odpowiadający na pozdrowienia, dzieci nie nachalne, wesołe. Skromnie, ale czysto. Dużą część szlaku wyłożono kamiennymi schodami, byłem pod wielkim wrażeniem po tym jak dowiedziałem się, że tego dzieła dokonano ludzkimi rękoma. Ktoś obliczył (nie wiem jak), że na całej trasie pokonaliśmy 16 tysięcy schodów. Na takiej trasie kijki trekkingowe, dobry but i litry wody były czymś nieodzownym. Spotkania z miejscową fauną: kozy, konie, osły i… No właśnie – w lesie deszczowym napotkaliśmy stado małp. To było niesamowite wrażenie. Kontakt wzrokowy z przedstawicielem naczelnych zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Na całej trasie przyglądał się nam majestatycznie górujący nad wszystkim wierzchołek świętej góry Machhapuchhre. Ten sięgający prawie 8000mnpm, szpiczasty szczyt, niektórzy nazywają najpiękniejszą górą świata. Rozumiem to. Ciekawostką jest fakt, że zabroniono wejścia na jej szczyt – zespoły wspinaczy zawracają kilkaset metrów przed jego osiągnięciem. Nikt nie może postawić stopy na wierzchołku świętej góry. Na jeden dzień jej ściany zasłoniły nam korony drzew w lesie deszczowym. Klimat tego miejsca jest niesamowity. Monumentalne rododendrony dają wrażenie bycia na planie filmu Avatar. Niektóre z nich są porośnięte przez kwitnące orchidee. Na pewnym etapie naszej wędrówki las odsłonił nam potężną ścianę pokrytą wodospadami.

Szczerze przyznam nie spodziewałem się takiego widoku na podejściu pod wysokie Himalaje. Naszą logistykę oparliśmy na tak zwanych tea housach, czyli miejscowych schroniskach. Obiekty w sumie wszystkie podobne do siebie w standardzie: drewniane budynki, dwa do czterech łóżek w pokoju, jadalnie na 10-20 osób, toalety „w stylu górskim” i raczej ubogie prysznice, w których jednak z reguły była ciepła woda. Wszystko dość siermiężne, ale czyste i schludne. Do tego gospodarze, którzy robili wszystko, żebyśmy czuli się u nich dobrze. W nocy chłodno, ale niskie temperatury rekompensowały nam śpiwory i kołdry, które dostawaliśmy od gospodarzy. W każdym ze schronisk można było zrobić podstawowe zakupy, wielkim szacunkiem cieszył się miejscowy rum, który pity z ciepłą herbatą doskonale układał do snu.

Annapurna Base Camp: to miejsce jest naprawdę wyjątkowe i to nie tylko ze względu na to, że znajduje się na wysokości powyżej 4000mnpm. Do schroniska dociera się w trzecim dniu wędrówki, ostatnie kilometry to raczej łagodne podejście ze wspaniałym widokiem na masyw Annapurny. Za plecami święta góra, przed nami kilka szczytów masywu Annapurny – dla miłośnika gór raj, coś porównywalnego do orzechowego nieba wiewióry z filmu „Epoka Lodowcowa”. Camp to święte miejsce Nepalczyków. Jest tu świątynia, a właściwie obelisk z flagami modlitewnymi. Każdy z kolorów tych flag oznacza coś innego: żółty to ziemia, zielony – woda, czerwony – ogień, biały – powietrze, niebieski – przestrzeń. Ta symbolika jest charakterystyczna dla przywiązania miejscowych wyznawców Hinduizmu i Buddyzmu do natury. Pytani o to gdzie jest ich bóg wskazują na szczyty gór odpowiadając „to jest nasz bóg”.

Miejsce absolutnie zasługuje na swoją duchową rolę. Kilkadziesiąt metrów za obeliskiem zaczyna się ogromne urwisko – ziemia opada tu kilkaset metrów w dół do koryta, w którym kiedyś spoczywał jęzor lodowca. Dziś niewiele już z niego zostało, ale „dziura w ziemi” jest monumentalna. Masywy górskie wokół dodają surowego klimatu, człowiek jest tu naprawdę maleńką istotą i właśnie tutaj można zdać sobie sprawę z tego, że Matka Natura była tu miliony lat przed nami i pewnie będzie jeszcze miliony lat po nas. To miejsce, w którym słowo pokora nabiera nowego znaczenia. Mieliśmy szczęście do księżycowej nocy – blask wspaniale rozświetlił śnieg i lód na zboczach gór. To miejsce nocą wyglądało niesamowicie. A propos nocy… Sen na wysokości 4000plus metrów nie jest czymś, co mógłbym polecić na wakacyjny wypoczynek. Duża część naszej grupy narzekała na bóle głowy, ludzie byli zapuchnięci, niektórzy z nas wtopili się w tłum przybierając mongoidalne rysy. To powiedzmy jedne z lżejszych objawów choroby wysokościowej choć i tak dało nam się to we znaki.

Droga w dół: z każdym metrem lepiej, czyli – samopoczucie poprawia się w miarę schodzenia. Było nam coraz weselej, cieplej, raźniej. Choć gdzieś z tyłu głowy pozostawał żal, że to jednak już trasa powrotna. Po drodze mijaliśmy sporadycznie wyłącznie miejscowych pielgrzymów. Turystów mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. W każdym schronisku byliśmy sami – to jedna z niewielu zalet pandemii. Trasa w dół w Himalajach ma inne znaczenie niż trasa w dół w Tatrach. Tutaj nie chodzi się po prostej, idziemy albo stromo w dół, albo stromo w górę, więc pomimo, że wracaliśmy wciąż musieliśmy pokonać kilka solidnych podejść. Na trasie przeszliśmy przez kilka wiszących mostków, w tym przez jeden, który miał około 300 metrów długości. Na takiej konstrukcji najpierw idziesz w dół, potem zaczynasz podchodzić pod górę, wszystko oczywiście w rytm płynnego bujania całości. Ponownie natknęliśmy się na stado małp, ponownie też gapiłem się jak zahipnotyzowany na ścianę wodospadów.
Stojąc w jednym z takich miejsc nasz główny przewodnik uświadomił mi surową siłę tych gór. Powiedział: „Marcin – w tym miejscu, gdzie stoisz zginęło ponad 100 osób, pięć kilka miesięcy temu. Tu gdzie teraz jest wodospad wiosną schodzą potężne lawiny, to bardzo niebezpieczne miejsce”. Nepalczycy mają swoje zasady, wierzą, że do świętych miejsc nie wolno wnosić surowego mięsa, jedna z pięciu osób, które tu zginęły wiosną miała mięso kurczaka w plecaku… W jednym ze schronisk na trasie skorzystaliśmy z dobrodziejstwa ciepłych źródeł. Niesamowicie było posiedzieć w ciepłej wodzie patrząc jednocześnie na ścianę zieleni lasu deszczowego.


Humory nam dopisywały, w schroniskach na trasie przesiadywaliśmy przy ogniskach, nasz przewodnik opowiadał ciekawie o miejscowych zwyczajach. Na naszą prośbę poprowadził z nami seans mantry, to było niesamowite przeżycie. Ludzie Nepalu są uśmiechnięci, przyjaźni i bardzo uczciwi. Nasze zejście zakończyliśmy kilkugodzinnym przejazdem samochodami terenowymi do miejsca, w którym mógł nas podjąć nasz kolorowy autobusik.
Miasta w Nepalu – Kathmandu i Pokhara. Generalnie nie polecam się na nich skupiać, choć może moje zdanie jest subiektywne z uwagi na to, że jest raczej „leśnym” niż „miejskim” człowiekiem. W Pokharze poczuliśmy klimat – odwiedziliśmy miejscowe restauracje i PUB, w którym się świetnie bawiliśmy w gronie przyjaźnie nastawionych miejscowych. W Kathmandu przeraziły mnie tony śmieci, brud i miejski hałas. Odwiedziliśmy dzielnicę Bhaktapur – to miejsce stanowi koncentrację świątyń i obiektów zabytkowych. Warte zobaczenia. Tutaj też wszedłem w posiadanie Kukri – noża bojowego legendarnych Gurków. Jeśli miałbym jednak polecać, to rekomenduję w przypadku wizyty w Nepalu jak najszybciej udać się w góry i jak najpóźniej z nich wracać.

Sprzętowo: jeśli wybierasz się do Nepalu z zamiarem trekkingu to musisz niestety być gotowy na wszystko… Większość trasy przeszedłem w butach trekkingowych za kostkę, komfort termiczny regulowałem grubością skarpety. Lekkie spodnie trekkingowe, pod które w chłodniejsze wieczory dokładałem termiczne getry. Dobrze mi służyła lekka koszulka kompresyjna i cienka bielizna termiczna z długim rękawem, które na wietrznych odcinkach uzupełniałem lekką kurtką wiatroszczelną. Zawsze miałem w plecaku polar i małą puchówkę. Zabierz czapkę wełnianą, rękawiczki, krem z filtrem UV. Koniecznie kijki trekkingowe, sandały po to, aby odpoczęły Ci wieczorem stopy i aby pójść „bezpiecznie” pod prysznic. Zadbaj o ciepły śpiwór, może być temperatura komfortu 5 stopni, zawsze można się rozebrać. Nie zapomnij lampki czołówki, pojemnika na wodę (do parku nie można wnosić butelek plastykowych). Na całej trasie służył mi dobrze plecak o pojemności 60l, mój główny bagaż – duffle bag nieśli tragarze.

Podsumowując w kilku zdaniach: WARTO, a nawet trzeba zobaczyć to miejsce na Ziemi póki ono jest, jakie jest. Himalaje są gigantyczne, majestatyczne, nie można od nich oderwać wzroku. To jedna z tych podróży, które pozostają w człowieku na zawsze.

fot. Olek Leydo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *