NO FLY ZONE – pułkownik tłumaczy

„No fly zone” – termin, który ostatnio często słyszę i to nie tylko z ust polityków, ale również w moich konwersacjach z Wami. Co to jest? Dlaczego pyta o to Zełenski i czemu kręci głową Biden? Poniżej postaram się najprościej jak potrafię wytłumaczyć o co chodzi w strefie zakazu lotów. Skąd sam to wiem? Swego czasu byłem szefem sztabu komponentu sił specjalnych NATO – współpraca z lotnictwem była jednym z głównych obszarów naszej działalności. Z tego też powodu sporo musiałem się nauczyć o tym, jak działają nasi koledzy w niebieskich mundurach. Zatem do rzeczy: żeby zrozumieć czym jest „no fly zone” trzeba ogarnąć kilka podstawowych terminów związanych z walką w powietrzu.

„Air superiority” – tak w nomenklaturze NATO określaliśmy przewagę w powietrzu, czyli stan, w którym nasze statki powietrzne mogą latać, ale wciąż nie są bezpieczne. Tak wygląda obecnie status Rosjan na Ukrainie – mają przewagę, ukraińskie myśliwce nie są w stanie prowadzić operacji ofensywnych, ale sami najeźdźcy też nie mają pełnej swobody, bo wciąż strzelają do nich rakietami z dołu… Z tego powodu nie mogą swobodnie latać samolotami transportowymi, nie mogą tankować w powietrzu nad Ukrainą i prowadzić szeroko zakrojonych operacji lotniczych.

„Air supremacy” – panowanie w powietrzu, to stan, w którym lotnictwo może zupełnie swobodnie operować. Czyli: nie zagrażają mu myśliwce, rakiety ani działa przeciwlotnicze przeciwnika. Przestrzeń powietrzna jest w pełni kontrolowana i nic nie jest w stanie tego zmienić. Taki status miały siły powietrzne NATO w Afganistanie.

IADS – „Integrated Air Defense System” – zintegrowany system obrony powietrznej, to zespół środków, które służą utrzymaniu kontroli nad tym co dzieje się w powietrzu. Do niego należą: samoloty myśliwskie, bazy lotnicze, stacje radiolokacyjne, wyrzutnie rakiet, stanowiska dowodzenia, węzły łączności i cały konglomerat logistyczny wspierający działanie powyższych komponentów.

„No fly zone” to model operacyjny, w którym siły powietrzne danego kraju czy sojuszu po uzyskaniu statusu „air supremacy” w danym wycinku przestrzeni powietrznej, deklarują przejęcie kontroli nad wszystkim co tam się dzieje. Monitorują wszystkie loty, starty rakiet, śmigłowców, dronów, zezwalają lub nie na strzelania artyleryjskie – generalnie wszystko co poleci powyżej 10 metrów musi być „zgłoszone” i „zatwierdzone”. W innym razie to co się w powietrzu znajdzie jest zwyczajnie niszczone… Aby taki stan osiągnąć lotnictwo strony deklarującej „no fly zone” musi mieć pełną swobodę manewru, czyli żaden inny poza własnym IADS nie może być w tej przestrzeni aktywny.

Przykłady historyczne? Lata dziewięćdziesiąte: Bosnia i Herzegowina, Północy Irak, potem Libia – w tych i innych miejscach różne sojusze realizowały z powodzeniem operacje typu „no fly zone”. Jak zatem mogłoby to wyglądać na Ukrainie? Cóż w gentlemańskim scenariuszu NATO wysła do Putina list o mniej więcej takiej treści:

„Szanowny Panie Dyktatorze, bardzo prosimy z dniem X godzina Y czasu Greenwich uziemić wszystkie swoje samoloty, wyłączyć stacje radiolokacyjne, zamknąć stanowiska dowodzenia i deaktywować sieci łączności służące obronie powietrznej na terenie objętym koordynatami X – Y – Z – W. Uprasza się również, aby zgłaszał nam Pan 24 godziny wcześniej, jeśli zamierza Pan wysłać w powietrze cokolwiek (w tym pociski artyleryjskie, rakiety, drony, gołębie pocztowe itp.). Oczekujemy odpowiedzi do dnia X godziny Y, w razie jej nieotrzymania pozwolimy sobie wymusić powyższe warunki”

No właśnie – „wymusić”, bo raczej nie zakładam, że Władimir na coś takiego pójdzie. Z czym wiąże się wymuszenie? Czas na kolejny termin SEAD, czyli „suppresion of enemy air defences” – obezwładnienie obrony powietrznej przeciwnika. Z baz lotniczych NATO wystartują setki samolotów. Pierwsze polecą maszyny specjalnie wyposażone do niszczenia stacji radiolokacyjnych. Tak zwane „Wild Weasels” znajdą i zniszczą stacje radiolokacyjne. Tuż za nimi polecą samoloty nie widzialne dla radarów – te będą bombardować kluczowe elementy infrastuktury: stanowiska dowodzenia i węzły łączności. Na niskim pułapie polecą śmigłowce, które podrzucą komandosów do rejonów rozmieszczenia baterii rakiet przeciw lotniczych. Stada myśliwców będą się w tym czasie uganiać za samolotami przeciwnika, rakiety manewrujące zniszczą hangary i pasy startowe w bazach lotniczych. Jednym słowem zacznie się rozpierducha, jakiej świat lotniczy jeszcze nie widział, bo siły powietrzne Rosji, to nie siły powietrzne Saddama czy Kadafiego. Co do tego, że NATO jest w stanie sobie z tym technicznie poradzić raczej nie mam wątpliwości – sojusz zawsze miał przewagę nad Ruskimi w powietrzu, ale…

Właśnie: „ale”. Pamiętajmy o tym, że bomby będą musiały spaść na cele rozmieszczone na terenie Rosji i Białorusi. Bez tego nie da się efektywnie przeprowadzić SEAD. Na morzu na pewno trzeba będzie zatopić kilka ruskich okrętów – one też stanowią część IADS… Zatem: technicznie, jest to do zrobienia (oczywiście nie bez strat własnych). Należy się jednak liczyć z tym, że w odwecie ruskie rakiety spadną na bazy lotnicze w Warszawie, Poznaniu, Krakowie i kilku jeszcze innych miejscach, z których Sojusz będzie operował. Politycznie: „no fly zone” nad Ukrainą to wypowiedzenie wojny Rosji – z pełnymi tego konsekwencjami.

To właściwie tyle na ten temat – dalej wnioskujcie sami. Dodam tylko jeszcze, że od globalnej wojny konwencjonalnej do lokalnej wojny atomowej ścieżka nie jest długa.

jeśli uważasz wpis za wartościowy postaw „like” lub udostępnij znajomym: dziękuję!

chcesz dowiedzieć się więcej o wojnie na Ukrainie, weź udział w wydarzeniu:

BRIEFING PUŁKOWNIKA: ich wojna – Twój (nie)pokój

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *