Refleksja o sile, bezkarności i cywilizacji
Jak to jest „móc wszystko”? – fragment książki „Na sprzedanej wojnie”
Późnym popołudniem wędruję do kontenera, w którym trzymamy jeńca. Mamy prawo przetrzymywać takie osoby przez czterdzieści osiem godzin. Potem zgodnie z procedurami powinniśmy albo przekazać je do ośrodka koalicyjnego lub jeśli nie będzie zainteresowania naszych przełożonych, oddać w ręce lokalnych władz. Pierwszą czynnością, którą wykonujemy jest kontrola medyczna, wykonanie dokumentacji fotograficznej i biometrycznej, opatrzenie ran zatrzymanego. Dajemy wodę i żywność, ubranie, jeśli trzeba. Potem następuje seria przesłuchań, właściwie nazywamy to „taktycznym wypytywaniem”. Robią to specjaliści wywiadu osobowego. Słyszałem różne historie o traktowaniu jeńców przez naszych sojuszników. Widziałem też co nieco… Absolutnie zakazałem maltretowania, jakiegokolwiek naruszania nietykalności… Oczywiście procedury, prawo wojenne mówią o tym jasno, ale w tym kraju, na tej misji nic nie jest oczywiste…
Środkiem, którego używamy do wywarcia presji jest niepewność. Jeniec umieszczony w pustym, oświetlonym kontenerze nie wie, że wyjdzie z niego za czterdzieści osiem godzin. Nie ma też podstaw, żeby sądzić, że obejdziemy się z nim łagodnie. Niektórzy coś tam mówią, ale są to informacje, które traktujemy z bardzo dużą rezerwą. Teraz siadam naprzeciw niego, kuca w kącie kontenera ze skrepowanymi rękoma. Zdejmuję mu z głowy kaptur, chcę zobaczyć jego twarz. Mężczyzna mruży oczy, ma na oko ze czterdzieści lat – jest pewnie mniej więcej w moim wieku. Skóra poryta zmarszczkami, wystające obojczyki, kilkudniowy zarost. Dłonie zniszczone – widać, że praca nie jest mu obca. Jego czarne ubranie jest brudne, ale nie zniszczone, nie wygląda też na szczególnie niedożywionego. W sumie gdybym go zobaczył na ulicy w Polsce, ubranego jak my wszyscy, nie zwróciłby jakoś mojej szczególnej uwagi… Patrzy w ziemię i chyba coś powtarza pod nosem. Wpatruję się w niego przez dłuższą chwilę.
To nie jest wieśniak, któremu zapłacono albo zastraszono każąc podłożyć ładunek na drodze. Ci zazwyczaj panikują. Zazdroszczę mu spokoju, jest pewnie jednym z wychowanych w madrasie fundamentalistów. Nie boi się śmierci, ma stuprocentowe przekonanie, że walczy w słusznej sprawie. Tego też mu zazdroszczę –- wiary… „Co ty byś ze mną zrobił, gdybyśmy zamienili się miejscami…” – pytanie, które przychodzi mi na myśl wyzwala raczej ponure wizje. Pewnie jeszcze wczoraj wieczorem siedział w jaskini, w górach obserwując nas przez lornetkę. W sumie i ja mogę zrobić z nim teraz cokolwiek. Niby mamy procedury, regulaminy, paragrafy, ale – gdybym wyjechał z nim poza bazę i wrócił sam, uboższy o jeden nabój w moim glocku, to część z naszych ludzi pewnie uznałaby, że tak właśnie należało zrobić. Tymczasem gapię się na niego i myślę: „Sposób w jaki prowadzimy wojny świadczy o poziomie rozwoju naszej cywilizacji…”. Cytat już nie pamiętam kogo, ale mocno utkwił mi w głowie: „Nie zabiorę cię w ostatnią podróż, nie stłukę kijem, nie wyrwę paznokci, ani nawet nie połamię ci ręki – po prostu zrobimy co trzeba i tyle. Ty nam nic nie powiesz, a my pokażemy ci, że nie jesteśmy bestiami o jakich uczono cię w madrasie. Tak się skończy nasza wspólna przygoda… i pewnie obaj zapamiętamy ją na bardzo długo”. Chwytam go jeszcze ręką za twarz, tak żeby choć na moment spojrzał na mnie, żeby tak jak ja zapamiętał tę chwilę. Chcę, żeby mnie zobaczył. Nasze oczy na moment się spotykają.
Ściągam gumowe rękawiczki i wracam do swoich zajęć – ciężki dzień, choć w sumie nic wielkiego się nie wydarzyło. (…)
Rano otwieram drzwi kontenera, orzeźwia mnie przyjemny chłód. Myślę wciąż o wczorajszym spotkaniu z jeńcem, jego spokój… Zastanawia mnie jak on odbiera tę sytuację, co w nim z tego pozostanie. Pewien przyjaciel opowiedział mi kiedyś ciekawą historię. Miał okazję posłuchać oficera argentyńskiego, który brał udział w wojnie o Falklandy. Argentyńczyk dowodził oddziałem, który długo przed lądowaniem brytyjskich sił pojmał kilku zwiadowców. Jego ludzie dotkliwie pobili złapanych wyspiarzy, potem brutalnie ich przesłuchiwali.
Podczas inwazji ten sam oddział znalazł się w okrążeniu – Argentyńczyk był zmuszony poddać swoją jednostkę. Spodziewali się rewanżu, oczekiwali najgorszego. Brytyjczycy wywieźli ich do obozu jenieckiego, zakwaterowali w suchych namiotach, pozwolili się wykąpać, dali czyste ubrania, nakarmili… Jego i innych oficerów zaprosili do spożywania posiłków w mesie oficerskiej, każdemu z żołnierzy wypłacili żołd i zezwolili korzystać z kantyny. Dla Argentyńczyka to był policzek gorszy od najbrutalniejszego przesłuchania. Zdał sobie sprawę, jakimi są barbarzyńcami, jaka przepaść cywilizacyjna dzieli ich od przeciwnika, który właśnie ich pojmał. Ta historia bardzo zapadła mi w pamięć. Chciałbym odnieść podobny efekt, ale nie wiem, czy Talibowie są zdolni do jakiejkolwiek refleksji… Jeśli nie, to może jednak powinniśmy ich po prostu zabijać? Wywozić z bazy i wracać ubożsi o jeden nabój? Nie brać jeńców? Co wtedy myślałbym o sobie? Clint Eastwood powiedział w jednym z filmów: „Człowiek najbardziej jest dumny z tego, czego nie zrobił, chociaż mógł”. Ten cytat z „Gran Torino” mocno utkwił mi w pamięci. Zderzenie cywilizacji – oto w czym przyszło mi wziąć udział, huntingtonowska klasyka w brutalnie czystym wydaniu.
Uważasz tekst za wartościowy podziel się nim lub polu post
Dziękuję: Marcin
zdjęcie Fakt.pl